logo
Szukaj
open close

Budowa Studio Ajwen – podsumowanie 2012-2014

Slide
Pobierz aplikację

i zacznij pracę nad swoją dietę!

Tagi

Budowa Studio Ajwen – podsumowanie 2012-2014

budowa_hol1-341x512.jpg

– czyli historia pewnego marzenia.

Studio Treningu Personalnego Ajwen

Zawsze marzyłam o własnym studio treningu personalnego, jednak wizja kosztów, finansowania, poszukiwania lokalu, a następnie zdobywania klienta wydawała mi się krokiem milowym nie do przejścia. To jak stanie przed murem wysokości co najmniej 10 metrów nie posiadając drabiny. Patrzysz do góry i widzisz, że bez drabiny nie ma szans. Zawsze byłam optymistką, ale jakoś w tej kwestii nie widziałam światełka w tunelu. W głębi serca marzyłam i wierzyłam, że kiedyś się uda. Do tej pory prowadziłam treningi personalne w fitness clubie na sali ćwiczeń siłowych wykorzystując znajdujące się tam sprzęty oraz moje własne sprzęty funkcjonalne typu Bosu, TRX, Rip Trainer, sensodyski, taśmy, tubingi, piłki, sloshbagi. Ponadto jako dietetyk wynajmowałam w klubie gabinet, na potrzeby konsultacji dietetycznych.

 

Po 10 latach pracy w branży jako menedżer fitness clubu, instruktor fitness i indor cycling, a po trzech latach stricte jako trener personalny i dietetyk kliniczny oraz właściciel własnej firmy jednoosobowej wizja idealnego miejsca zaczęła się kreować w mojej głowie. Gabinet dietetyczny i trening personalny z zastosowaniem jedynie narzędzi funkcjonalnych, analizator składu ciała, narzędzia testujące np. FMS czy Fit Mate Pro dają bardzo szerokie możliwości i właściwie umożliwiają zapewnienie tego co najważniejsze w trosce o szczupłe i sprawne ciało klienta przy jednocześnie dość niskich nakładach inwestycyjnych i stałych niskich miesięcznych kosztach utrzymania. Do szczęścia w moim idealnym miejscu brakuje laboratorium analitycznego czy gabinetu endokrynologa, z którymi właściwie można nawiązać współprace na zasadzie outsourcingu, a które są jakimś moim celem-marzeniem na najbliższe lata.

Wizja była, kasy nie było.

Pomyślałam sobie, skąd zdobyć finansowanie, jaki bank da mi kredyt przy tak niskich obrotach? Skąd wziąć lokal? Wynająć, kupić, a co z remontem? Właściwie miałam wrażenie, że wiele nie potrzebuję, bo najdroższe są maszyny fitness i siłowe, a tych nie będę używała. Do tej pory inwestycja w kilka sprzętów funkcjonalnych przynosiła całkiem niezłe zyski.

Pewnego dnia, a dokładnie 1,5 roku temu okazało się, że fitness club, w którym wynajmuję sale wystawiony został na sprzedaż. Oczywiście nie dzieje się to z dnia na dzień, ale to był ten moment, w którym należało zacząć rozglądać się za czymś własnym. To był też ten moment, w który pomyślałam sobie DAM RADĘ, bez większych analiz. Pozytywne myślenie zawsze było moją mocna stroną i jak już coś rozpoczynałam to tylko z wielka wiarą w powodzenie przedsięwzięcia.

Miałam odłożone 40 tysięcy złotych. Pomyślałam sobie na remont starczy, pewnie zostanie jeszcze na sprzęt. Jak bardzo się myliłam, to się dopiero później okazało. Jeśli chodzi o lokal okazało się, że możemy sprzedać mieszkanie i kupić coś pod działalność. Niestety ceny lokali to przepaść między cenami mieszkań, a poza tym różnica metrażu determinuje również wyższą cenę.

Weszłam na stronę agencji nieruchomości, wrzuciłam w warunkach wyszukiwania cenę do 200 tysięcy zł, tyle miałabym ze sprzedawanego mieszkania i pierwszy lokal, a właściwie mieszkanie przykuło moją uwagę. 70m2 w samym centrum miasta, wydało mi się to nawet zbyt piękne by było możliwe. Taka cena w śródmieściu była atrakcyjna. Okazało się, że mieszkanie jest w przyziemiu lub inaczej mówiąc jest sutereną, czyli coś na kształt lokalu gorszej jakości słabo nadającego się do zamieszkiwania, do tego jego rozkład był taki, że wydawało się być mało funkcjonalne. Dwa pokoje przechodnie, które raczej powinny być jednym dużym niż dwoma małymi lub należałoby wybudować korytarz ze stratą dla metrażu żeby móc bezkonfliktowo korzystać z dwóch pokoi.

Dla potrzeb mojego studia wydało się idealne. Połączenie dwóch pokoi poprzez wyburzenie ściany między nimi dawało szansę na salę do treningu wielkości 45m2 (do tej pory na takiej powierzchni wystarczająco ćwiczyłam z klientami, tyle powierzchni wykorzystywałam na siłowni), ponadto fakt znajdowania się w przyziemiu miał same plusy, po pierwsze klient nie musi wchodzić przez wspólną klatkę, co może przeszkadzać współlokatorom kamienicy, po drugie nikomu nie będą waliły spadające ciężary po stropie, po trzecie, nie trzeba się liczyć z nośnością stropu, a po czwarte latem jest przyjemnie chłodno bez konieczności uruchamiania klimatyzacji. Budynek (kamienica) był wyremontowany, ocieplony, z drenażem, co ma istotne znaczenie z punktu widzenia ewentualnego zawilgacania i zagrzybiania ścian. Na moje małoprofesjonalne oko było sucho i bez grzyba. Zakochałam się w lokalu od razu jak go zobaczyłam. Agent nieruchomości oczywiście postraszył, że są inni chętni, ale mnie się to wydawało małoprawdopodobne, bo mieszkać w takich warunkach, dość ciemno, zimno, mało komfortowo jeśli chodzi o lokalizację samego mieszkania (nieco poniżej linii gruntu), rozmieszczenie pokoi i drzwi wejściowe na podwórze, a nie jak większość na klatkę schodową. Ja osobiście bym nie chciała tak mieszkać. Mimo wszystko czułam niepokój, że jak się szybko nie zdecyduję to okazja może mi przejść koło nosa. Czułam, że to jest to. Następnego dnia powiedziałam TAK, nie mając zasobów finansowych na zakup.

Szczęśliwie udało się zgrać sprzedaż mieszkania i zakup nowego i jak tu nie wierzyć w pozytywne myślenie. Na rynku nieruchomości wiele się nie działo, a mimo wszystko obie transakcje zostały zsynchronizowane. Zakup mieszkania to jedno, a reszta, czyli remont i formalności to drugie. Część oszczędności zabrały mi niestety takie sprawy jak notariusz i koszty sądowe, które okazały się znacznym kosztem i uszczupliły budżet remontowy.

Od razu muszę zaznaczyć, że dalsza opowieść nie do końca świadczy o moim profesjonalnym podejściu do sprawy. 

Opiszę to z perspektywy osoby, która postanowiła stworzyć wymarzone studio nie mając wielkich nakładów finansowych, czyli nie miałam projektu, plan był w głowie, wymarzony sprzęt – też w głowie, było wielkie serce, wielkie chęci i działanie nieco po omacku i nie zawsze we właściwej kolejności. Środki finansowe czerpałam z bieżącej pracy, czyli dotychczasowej działalności jako dietetyk, jako trener personalny i jako szkoleniowiec w weekendy. Pracowałam po 12h dziennie, przez 7 dni w tygodniu, czasami nie mając przez 100 dni ani jednego dnia wolnego, miałam za to duży cel i regularnie tworzyłam sobie małe cele, np. teraz zbieram na elektrykę, teraz zbieram na podłogę, teraz zbieram na armaturę, skoro zarobiłam więcej lub wpadły dodatkowe finanse to kupię lepszy osprzęt lub lepsze kafle i tak „apetyt rósł w miarę jedzenia”, a że z terminem otwarcia studia mi się nie paliło to starałam się inwestować powoli, na bieżąco i w miarę możliwości kupowałam dobre jakościowo i firmowe materiały, choć założenie na początku było szybko i tanio. W dzień pracowałam, w nocy buszowałam po internecie, szukając rozwiązań moich problemów czy zamawiając sprzęt. Na „pole walki” wpadałam dosłownie między pacjentami czy klientami.

Zaczęło się od planu połączenia dwóch pokoi i włożenia stalowego dźwigara zamiast wyburzonej ściany nośnej, tak aby 4 pietra kamienicy nade mną nie wpadły mi do mieszkania. Z połączonych pokoi miała powstać sala treningowa, kuchnia o powierzchni 10m2 miała stać się biurem, a łazienka i pomieszczenie gospodarcze – oba po około 4m2 miały stać się dwoma łazienko-ubikacjo-szatniami.

Zaczęłam od dźwigara. Skoro to mieszkanie w budynku należącym do Wspólnoty Mieszkaniowej, musiałam mieć zgodę ze Spółdzielni oraz od lokatorów. Jak pozyskać zgodę od ludzi, których się nie zna i którym może grozić ewentualna katastrofa budowlana? – Zaprzyjaźniłam się z szefem Wspólnoty i na wszystko mówiłam TAK. Ostatecznie zrobiłam kilka rzeczy dla Wspólnoty na własny koszt, m.in. oświetlenie zewnętrzne, wyprowadzenie wody do podlewania trawnika, odpowietrzenie kanalizacji, itd. to były dodatkowe spore koszty, ale ostatecznie wkupiłam się we Wspólnotę, co później miało duże znaczenie przy pozyskiwaniu kolejnych zgód. Konieczny był projektant, projekt, zgoda Nadzoru Budowlanego na rozpoczęcie „budowy” i zakup oraz transport odpowiednio grubego dźwigara. W tym momencie pojawił się pierwszy problem, projektant był wiekowy i nie wiem czy to z tego powodu ale dźwigar który zaprojektował był za krótki, do tego o wątpliwym przekroju. Rozpoczęłam zatem doszkalanie się z przekrojów dźwigarów, godziny spędzone w internecie, nowe pomiary i właściwy dźwigar przyjechał na teren „budowy”. Kolejny problem – bo przeoczono wiercenie otworów w stali. Niestety zorientowaliśmy się po tym jak kierowca odjechał. Kolejne koszty, bo ktoś musiał to wywiercić. Projektant kazał nanieść samodzielnie poprawki na projekt, a on się tylko podpisał.

Na „budowie” czyli podczas montażu dźwigara niezbędny był kierownik budowy, de facto pojawił się tylko raz, ale należność się należała. Prawdziwym kierownikiem budowy okazała się natomiast sąsiadka z nad mojego mieszkania, która stale sprawdzała czy jej się ściany nie zawalą. Kazała sobie nawet obfotografować wszystkie pęknięcia na jej nieremontowanych od nowości czyli od kilkudziesięciu lat ścianach i sufitach przed rozpoczęciem robót wyburzeniowych w moim mieszkaniu.

W trakcie rozbiórki ściany nośnej i montażu dźwigara okazało się, że powstanie kilka ton gruzu. Tego nie brałam pod uwagę na wstępie. W te pędy pojechałam do zakładu wywozu śmieci z miasta z prośbą o podstawienie kontenera na gruz. Problem polegał na tym, że mieszkanie jest przy ciasnej, zastawionej samochodami ulicy, więc należało zgrać godziny przywozu i wywozu kontenera, po pierwsze żeby można było kontener ustawić, a następnie sprawnie zabrać, a po drugie żeby nikt sobie niczego nie dorzucił, bo śmieci zmieszane z gruzem są dużo droższe od samego gruzu.

Budowa zakończyła się kiedy dźwigar został wmontowany. Przy takich małych budowach nie trzeba zgłaszać zakończenia w Nadzorze Budowlanym a jedynie w Spółdzielni Mieszkaniowej.

Na tym etapie robót pomyślałam sobie, że należałoby przecież zmienić sposób użytkowania mieszkania na lokal użytkowy i tu się zaczęły schody. Żeby zrobić taką zmianę potrzeba złożyć specjalny druk w Urzędzie Miasta w Wydziale Urbanistyki, Architektury i Budownictwa. Do druku należy załączyć m.in. opis techniczny obiektu, mapę (z miasta) z naniesionym budynkiem i obszarem zmian, zaświadczenie Prezydenta Miasta o zgodności zamierzonego sposobu użytkowania obiektu budowlanego z ustaleniami obowiązującego miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego albo decyzję o warunkach zabudowy i zagospodarowania terenu, ekspertyzę techniczną wykonaną przez osobę posiadającą uprawnienia budowlane. Okazało się, że nasze miasto wojewódzkie, nie posada planu zagospodarowania przestrzennego w centrum i nie zanosi się aby coś się w najbliższych latach miało zmienić, zatem otwarcie jakiegokolwiek nowego miejsca, czy wybudowania, czy to zmiany z mieszkania na lokal jest niemal niemożliwe. Ostatecznie może się okazać, że wydadzą mi decyzję o warunkach zabudowy, ale w bliżej nie określonym czasie. Poinformowano mnie, że mogę czekać na taką decyzję kilka miesięcy. Kolejny problem pojawił się z ekspertyzą techniczną. Pani z Nadzoru (znalazłam taką z uprawnieniami) powiedziała co i jak ma być i że opisze wszystko, a ja miałam zadbać o wentylację, ale Sanepid uznał że trening personalny to fitness club i powinny być spełnione warunki jak dla fitness clubu, czyli coś co było nie możliwe w mieszkaniu. Ponadto Sanepid miał zastrzeżenia do pracy ludzi poniżej poziomu gruntu. Na nic się zdały tłumaczenia. W Urzędzie Miasta natomiast dowiedziałam się, że przecież działalność może polegać na tym, iż klient przychodzi do trenera do domu poćwiczyć, albo trener jeździ do klienta, a na otwarcie biura nie trzeba robić zmiany sposobu użytkowania. Swoją drogą zastanawiam się jak to jest, że w Krakowie w mieszkaniach i piwnicach powstają lokale gastronomiczne oraz kluby muzyczne, a w naszym mieście są tylko banki. Moje prywatne przemyślenie jest takie, że prawo budowlane prawem, a życie i przychylność urzędników w konkretnym mieście to kolejny odrębny temat.

W związku z wizją piętrzących się problemów postanowiłam nie zmieniać sposobu użytkowania mieszkania. Mieszkanie pozostało mieszkaniem i można właściwie w nim mieszkać. Ma kuchnię, ukrytą w szafie biurowej, ma łazienkę, a nawet dwie i duży pokój z ciekawymi konstrukcjami treningowymi, każdy może przecież urządzić mieszkanie jak mu się podoba. Jest też internet i telewizor. Czyli mieszkanie. W Urzędzie Miasta zgłosiłam, że na 30% powierzchni prowadzę działalność gospodarczą. Od 30% powierzchni płacę wyższy podatek od nieruchomości i tylko 30% wartości faktur za remonty mogłam zaksięgować w koszty działalności. Takie rozwiązanie ma swoje plusy i minusy.

Plusy:

· dużo mniej formalności, mniejsze obostrzenia, brak konieczności prowadzenia książki obiektu i związanych z tym obowiązkowych przeglądów, żadnych wymogów sanitarnych czy architektonicznych, możliwość sprzedania mieszkania po kilku latach bez konsekwencji podatkowych (gdyby stał się lokalem – należałoby zapłacić podatek dochodowy i VAT w momencie sprzedaży, a to pochłania około 40% jego wartości), mniejsze opłaty typu podatek od nieruchomości.

Minusy:

· 70% wartości faktur za remont czy kosztów eksploatacyjnych (woda, prąd, gaz, śmieci) nie jest zaliczanych w koszty, działalność trenerską czy dietetyczną mogę prowadzić jedynie osobiście, nie mogę zatrudniać pracowników w tym miejscu, brak możliwości prowadzenia treningów grupowych czy kilkuosobowych bo w takiej formule ma to być na zasadzie trening w domu, w mieszkaniu u mnie lub u klienta.

Następnym etapem robót było wejście ekipy budowlanej, podobno ekipy, która robi wszystko, a która miała wykończyć pod tzw. klucz. Plan miałam napisany i narysowany na kartce. W podpunktach wymienione wszystkie rzeczy do zrobienia, m.in. wyburzenie ściany między łazienkami, demontaż i na nowo montaż instalacji CO w łazience, rozbudowanie instalacji elektrycznej, przeniesienie włącznika tu czy tam, kontakty w określonych miejscach, podwieszane sufity i specjalne oświetlenie. Już w pierwszym dniu okazała się, że owa ekipa na tak rozbudowanej instalacji elektrycznej to się nie zna, a instalacji CO też się nie tyka. W jednym momencie zrobiło mi się słabo, bo wszystko nagle zawaliło się w mojej głowie. Runął plan błogo przebiegającego remontu, gdzie ekipa wchodzi i wychodzi i wszystko jest idealne.

Zadzwoniłam zatem do znajomych elektryków, z prośbą że na wczoraj potrzebuję ich do małej instalacji elektrycznej. Nie wiem jak to możliwe, ale na drugi dzień pojawili się (może dlatego, że nie byli tacy dobrzy w swoim fachu, przecież na dobrych fachowców czeka się kilka miesięcy). Elektrycy postawili diagnozę, cała instalacja do wymiany, przecież kiedy kupowałam mieszkanie, właściciele zapewnili mnie, że instalacja jest nowiutka, po remoncie. Rozrysowałam gniazda i włączniki na ścianie (ołówkiem), pokazałam gdzie jakie chcę oświetlenie ledowe, gdzie powinny być zasilacze do ledów, gdzie będą multimedia. Elektryk miał wejść na góra 3 dni, siedział tam miesiąc robiąc demolkę. Do wycięcia bruzd w ścianach na nowe kable użył takiej wiertarki udarowej, że wyżłobił dziury po 5-10 centymetrów szerokie i głębokie, naruszając dookoła tynki. Ponadto przewiercił się przez rurę CO nic mi o tym nie mówiąc. Szczęście, że ekipa budowlana zauważyła wyciek wody ze ściany i na moją prośbę po jej rozkuciu okazało się, że rura została draśnięta wiertłem. Nie chcę myśleć co by było, gdybym uwierzyła elektrykowi, że to na pewno nie rura CO i zatynkowała ścianę w takim stanie. Po zakończeniu instalacji elektrycznej (położeniu kabli i puszek) elektrycy wspólnie oznajmili – „pani przyłącz do skrzynki z korkami nie wytrzyma tej instalacji, konieczny jest nowy przyłącz”. Nogi mi się kolejny raz ugięły. Dlaczego dowiaduję się o tym po miesiącu prac nad elektryką? Pytanie pozostało bez odpowiedzi.

Żeby zrobić nowy przyłącz należy rozpruć kawałek klatki schodowej Wspólnoty, wyjść kablem z włącznika głównego prądu, zakupić nowy licznik (bo mój znajdowała się z niewiadomych powodów na II piętrze, to w końcu 100 letnia kamienica), z licznika wkuć się do piwnicy jednego z mieszkańców, tak żeby nic nie uszkodzić, następnie przekłuć się do mojej łazienki, a z tamtąd do skrzynki z korkami. Do tego trzeba mieć zgodę Wspólnoty na te wszystkie czyny, zgodę Spółdzielni oraz zgodę sąsiadki i z tymi wszystkimi zgodami udać się do Zakładu Energetycznego, gdzie do miesiąca oczekuje się na wydanie warunków dotyczących zmiany przyłącza i usytuowania licznika. Uzyskanie zgody na demolkę klatki schodowej nie było łatwe, kolejny raz musiałam coś zasponsorować Wspólnocie, ale ostatecznie po miesiącu miałam zupełnie nowiutki licznik na prąd i zupełnie nowy kabel zasilający. Oczywiście to były koszty, których nie planowałam, zresztą całej elektryki również nie planowałam wymieniać.

W miedzy czasie okazało się, że ściany są potwornie krzywa, że sufity pękają, że podłoga w niektórych miejscach może być wilgotna, a ponadto ma kilka centymetrów różnicy poziomów i że elektryk nie do końca się zna na multimediach. Tym sposobem powstawały nowe koszty i pojawiali się nowi fachowcy, a ja godzinami przesiadywałam w internecie celem wzbogacania wiedzy budowlanej, elektrycznej i wszelakiej.

Podłoga – nie planowany koszt

Konieczne okazało się wylanie na podłogę żywicy epoksydowej (izolatora), następnie podłogi samopoziomującej. Do takich małych powierzchni nie za bardzo chciano przyjechać, ale udało się. Podłoga miała specjalne formy – wgłębienia na platformy do ciężarów, wymarzyłam sobie, że wszystko stworzy jeden poziom, a podesty zagłębię. Po wielu obliczeniach, pomiarach i porównywaniach specyfikacji technicznej sprzętu i oczywiście po dopłacie dla firmy od podłóg zagłębienia powstały we właściwych (tak mi się wydawało) miejscach.

Wentylacja

W międzyczasie zaczęłam analizować wentylację. Wiedziałam, że potrzebuję w każdym pomieszczeniu w tym na sali ćwiczeń, przynajmniej coś w rodzaju wentylacji grawitacyjnej, czyli wpięcie się do właściwego komina wentylacyjnego. Poszłam zatem do kominiarza zarządzającego okolicą. Poprosiłam o wskazanie wolnych kominów wentylacyjnych dla mojego lokalu i wskazanie miejsca gdzie mogę się wpiąć. Okazało się, że kominiarz to ktoś w rodzaju „pana wielkiego” i to nie taka prosta sprawa. Po miesiącu starań i zapłacie za inwentaryzację kominów w naszej kamienicy miałam papierek w ręce i całe kazanie kominiarskie. Dowiedziałam się, że w wyniku przeprowadzonej inwentaryzacji wyszły nieprawidłowości w całej kamienicy i nie powinnam się wpinać bo przecież nieprawidłowości powinny zostać usunięte, a Wspólnocie może grozić prokurator. Nieprawidłowości polegały na tym, że jakieś dwa mieszkania były wpięte do tego samego komina. Na pytanie gdzie on (kominiarz) był kiedy ludzie się podpinali, dlaczego wcześniej nie było inwentaryzacji (100 lat ma budynek) oraz co on robi podczas regularnych corocznych kontroli kominów – nie uzyskałam odpowiedzi. Z otrzymanego planu wywnioskowałam, że w kamienicy panuje istna samowola, kominy wentylacyjne idą obok siebie w jednym ciągu z kominami spalinowymi z kuchenek i pieców gazowych oraz z kominami z kominków. W związku z tym, że to 100 letnia kamienica, kominy są na pewno nie szczelne, zatem nie wolno podłączać wentylacji mechanicznych, nawet w pochłaniaczach kuchennych, bo włączenie wentylacji mechanicznej może spowodować zaczadzenie w innym mieszkaniu.

Firma budowlana wykuła otwór we wskazanym przez kominiarz wolnym szybie kominowym. W trakcie kucia okazało się, że w kominie znajduje się sadza, czyli komin nie jest wolny albo tak jest nieszczelny. Kolejny komin, który kominiarz wskazał jako wolny w łazience – okazał się być kominem którego u mnie nie ma, wskazał mi ściany innego mieszkania, mówiąc że to w moim mieszkaniu. Doszliśmy do tego dopiero po 2 dniach główkowania i mierzenia odległości. Ostatecznie powstał komin w łazience, ale zaraz po tym jak to nastąpiło, kiedy włączał się mój kocioł gazowy czułam obiad z 4 pięter powyżej, zaczęłam również czuć dym papierosowy i stęchliznę. Okazało się, że komin zamiast wyciągać, wpycha mi smrody do mieszkania, zaczął działać w druga stronę. Kiedy zatkałam jeden komin (ten od obiadów i papierosów), z komina na sali zaczynało być czuć spaliny i sadzę. Zawsze jeden komin wpychał powietrze zamiast wyciągać.

Któregoś dnia mnie olśniło, jak w bajce o Pomysłowym Dobromirze. Przecież jak coś wyciąga, to coś musi wpychać. Nie mam ani jednego wlotu powietrza w całym mieszkaniu. Zaczęłam czytać, dopytywać się, porozmawiałam też z mieszkańcami, przeszukałam internet. Okazało się, że moim mieszkaniu lata temu zaczadziły się dwie osoby, że kamienica w latach 70-tych posiadała system nawiewów pod oknami, który został zaprojektowany przez Niemców, dlatego kamienica ma podwójne ściany z przestrzenią powietrzną pomiędzy nimi. Kiedy 3o lat temu zrobiono remont, wszystkie wentylacje ścienne zamurowano, a później wymieniono jeszcze okna na super-szczelne. W między czasie będąc u znajomej w remontowanym lokalu zauważyłam wloty z wystającymi kabelkami ze ścian. Powiedziała mi o nawiewach z grzałkami oraz o firmie wiercącej dziury w ścianach (nie wiedziałam, że takowe istnieją, myślałam sobie – ktoś mi wykuje). Wyszukałam w internecie, zamówiłam nawietrzaki z grzałką, żeby zimą nie wlatywało lodowate powietrze, zamówiłam firmę wiercącą. Tu warto wspomnieć, że wszystko było już pomalowane i niemal gotowe. Na takich ładnych ścianach firma rozstawiła sprzęt i zaczęła wiercić. Otwory okazały się mieć 60cm głębokości, dobrze że pomysł kucia otworów nie został przeze mnie zrealizowany. Po wmontowaniu 4 nawietrzaków problem spalin i smrodów nie powrócił. Mimo wszystko jednak postanowiłam zakupić czujniki dymu, gazu i tlenku węgla. To koszt około 100zł za urządzenie, ale może uratować życie.

Przygody z elektryką

Po tym jak firma elektryczna dokonała instalacji kabli i puszek, a druga firma zrobiła lokal na czysto – tynki, malowanie, przyszedł czas na „czysty montaż elektryczny”. Wtedy okazało się, że źle zrobiona została instalacja pod ledy, o której elektrycy nie mieli pojęcia (co się okazało po fakcie), w efekcie czego spalone zostały dwa zasilacze oraz ściemniacze ledów, nie do końca działała również instalacja multimediów. Przy okazji montażu taśm ledowych na silikon, czego się nie robi (dowiedziałam się później) ubrudzone (wytłuszczone) zostały sufity w efekcie czego powstawały świetlne punkty. Niestety konieczne było szlifowanie punktowo sufitu i ponowne malowanie. Z dużym niesmakiem pożegnałam elektryków, pojawili się następni fachowcy od ledów i multimediów. Naprawiając jedno, psuli drugie. Do pomocy wzięli więc kolejnego speca. Wszystko działało jeden dzień po tym jak wyszli i rozliczyli się. Później kolejne (nowe) zasilacze spaliły się. Po długim czasie pojawił się czwarty spec od ledów i ten rzeczywiście był specem, ale naprawa wszystkiego kosztowała bardzo dużo, to było jak robienie instalacji ledowych od początku, a nawet gorzej bo poprawianie zajmuje więcej czasu i kosztuje więcej. W międzyczasie (przy próbie użytkowania) okazało się, że część gniazdek multimedialnych wypada ze ściany, zatem niezbędny był piąty fachowiec, który to polutował na nowo i zabezpieczył gniazda. Podsumowując: 5 fachowców, sporo nerwów, dużo straconego czasu i wiele straconych pieniędzy. Jeszcze warto wspomnieć, że przy okazji przygody z elektryką i kolejnych domówień osprzętu (gniazda, ramki, zasilacze, ledy), jeden ze sklepów zbankrutował, na zamówienie czekałam 3 miesiące, ostatecznie ani zamówienia, ani pieniędzy – kolejne straty.

Przygoda z łazienkami

Dwa pomieszczenia o wielkości około 4m2. Po połączeniu do dyspozycji było 8m2, z których należało zrobić łazienkę, ubikację i szatnię razy dwa. Chciałam dwie bo gdy jedna osoba wychodzi z treningu, druga się w tym czasie przebiera lub bierze prysznic. Powstawałyby konflikty logistyczne. Zadanie wydawało się nie do przejścia. W trakcie wyburzania ściany i skuwania podłogi, tak aby powstał jeden poziom, okazało się, że znaleźliśmy się na podwórzu, dokopaliśmy się do gruntu, nie było tam fundamentów. Okazało się, że ściany są wilgotne, że rury kanalizacyjne biegną tak, że robi się konflikt ze ścianami. Przerobienia wymagała cała instalacja wodna, kanalizacyjna i CO. Konieczne też było ułożenie funkcjonalne pomieszczeń, nikt nie chciał się podjąć zaprojektowania tego, gdyż wszyscy uważali, że moja wizja jest nierealna. Nawet sama próbowałam projektować na kartce. Ostatecznie podjęła się tego projektantka, dla której nie było rzeczy niemożliwych. Zrobienie projektu sytuacyjnego, zwymiarowanego i z doborem armatury, kafli i oświetlenia okazało się niewiarygodnym ułatwieniem pracy. Do łazienki po kolei podchodziło 3 fachowców. Pierwszy długo zwlekał, w końcu przyjechał, po dwóch tygodniach powiedział, że mu się nie opłaca, po miesiącu znalazłam następnego fachowca – też się wycofał bo znalazł lepszą fuchę, a kolejny trzeci po długich zwlekaniach wcale się nie pojawił. Straciła trzy miesiące na poszukiwanie osoby chętnej do realizacji projektu. Ostatecznie sprawę w swoje ręce wziął mój ojciec – złota rączka, który właśnie otworzył swoją małą firmę budowlaną za środki Unijne, miał sprzęt i szerokie umiejętności. Realizacja szatnio-łazienek zajęła 5 miesięcy, choć planowałam miesiąc. Związane to było ze złożonością projektu, koniecznością wygrzewania podłogi po położeniu ogrzewania podłogowego i oczekiwaniem na zamówione materiały, czasami z koniecznością „odłożenia” finansów na realizację małego celu.

W łazienkach powstało ogrzewanie podłogowe, którego zasady działania, układania, podłączenia do CO tak aby działało niezależnie i miało termostat poznawaliśmy wspólnie z ojcem przesiadując w internecie. Sama wybierałam każdy element, każdy detal do łazienki. Miało być szybko i tanio, a wyszło długo, drogo i dokładnie, ale z klasą. Łazienko-szatnie robiłam z myślą, że po tym miejscu najczęściej ocenia się cały obiekt. To tak jak w hotelu, gdzie duże znaczenie ma właśnie łazienka. Jest ogrzewanie podłogowe i grzejnik drabinka w kolorze dobranym do kafli, na specjalne zamówienie, szafki na ubrania zrobione na wymiar, składane siedzisko (oszczędność miejsca), które zostało tak umiejscowione, żeby podczas schylania się do butów nie zaglądać do toalety. Siedzisko również ma swoją bogatą historię, bo jest to nietypowy i rzadko zamawiany produkt. W łazience są udogodnienia typu łyżka do butów, suszarka, duży zlew, duże kabiny (90cm), dozowniki na mydło pod prysznicem i koło umywalek, sporo wieszaczków. W jednej z łazienek zmieścił się również zlew techniczny i szafka na środki czystości. Wszystko zostało utrzymane w klimacie szarości i inoxowego chłodu. Kiedy przeliczam koszty i analizuje ceny każdego ze znajdujących się tam elementów, myślę sobie, że we własnym domu tak bym nie zrobiła, ale to w końcu realizacja mojego marzenia.

Biuro – kuchnia

Biuro zaprojektowane zostało również przez projektantkę. Okazało się, że to ogromna pomoc, gdyż otrzymuję projekt zwymiarowany i funkcjonalny, tzn. że nie musze się martwić o wysokości blatów, półek i siedzisk. Ponadto otrzymuje propozycję konkretnych materiałów czy wyposażenia. Kolejny raz okazało się, że pomimo projektu włożyłam własne serce i własne pomysły. Podpatrzona ściana z dekoracyjnego betonu, płyty meblowe na wysoki połysk, dodatki inoxowe, kafle imitujące starą drewnianą podłogę, jasne, ciepłe oświetlenie. Biuro jest jasne, industrialne a zarazem glamour, do tego przy swojej małej powierzchni 10m2 spełnia wszystkie najważniejsze funkcje. Jest gabinetem dla 2 pacjentów, ale w szafie jest miejsce na dodatkowe krzesełko, jest miejsce na odzież wierzchnią, w szafie mieści się również ksero, półki na segregatory, ale również zlew, lodówka, ekspres do kawy, czajnik, mikrofalówka i blender – można przygotować coś dla siebie lub klienta. Znalazło się również miejsce na analizator składu ciała. Do biura doprowadzone są kable multimedialne z sali. Przy realizacji tego pomieszczenia właściwie nie było niespodzianek. Robiłam je na końcu zatem firma budowlana w postaci mojego ojca, jak i firma od mebli były już sprawdzone.

Hol – czyli na wejściu

Wchodząc do lokalu spotyka nas półmrok, szare ściany, czarny kamień rzeczny i kafle granitowe na podłodze, na ścianach naturalny kamień koloru szarego. Zamontowałam balustradę z myślą o niektórych moich pacjentach. Na schodach znajdują się nakładki antypoślizgowe, co zwiększa bezpieczeństwo. Do ściany przytwierdzone są składane siedziska, takie jak w łazienkach, dzięki czemu zaoszczędzam miejsce kiedy są nie używane. Siedziska jak zapewnia producent mają 150kg wytrzymałości, co jest niezwykle istotne biorąc pod uwagę klientów gabinetu dietetycznego.

Sala treningowa

Ostatecznie okazało się, że wgłębienia w podłodze nie sprawdzą się, gdyż sprzęt który miał stanąć w określonym miejscu jest innych wymiarów, co ostatecznie sprawi, że będzie stał na podeście treningowym, co nie miałoby sensu. Postanowiłam zatem wypełnić wgłębienia grubą gumą, która kładzie się na podłogę w strefie wolnych ciężarów. Dzięki temu uzyskam elastyczność i zabezpieczenie podłogi. Podłogę zamówiłam w firmie Escapefitness, to jest specjalna podłoga w rolach, którą wybiera się wg gęstości i grubości w zależności od miejsca przeznaczenia. Wybrałam Everroll o wysokiej gęstości i grubości 10mm. Taką podłogę można instalować w strefie wolnych ciężarów, zatem wybrałam jakby na wyrost, ale to zapewnia świetne tłumienie i spokój mieszkańców kamienicy. Dodatkowo w niektórych miejscach (koło stojaka z hantlami, przy stojaku z talerzami oraz w strefie gdzie można zrzucać sztangę) mam pod podłogą, we wgłębieniach 20mm gumy. Podłoga przyjechała w rolach, na palecie, a jej 50m2 ważyło koło 300kg (pewnie więcej). Jej rozładowanie graniczyło z cudem. Kurier nie miał specjalnego widlaka, więc rozładował dosłownie na ulicy. Jedna rola ważyła tyle, że we dwoje nie mogliśmy z mężem dźwignąć. Na szczęście na budowie byli panowie od mebli. Układanie podłogi na sali, jej przesuwanie, docinanie to kolejna porcja wrażeń. Ostatecznie nierówności, które powstały przy docinaniu zamalowane zostały czarną farbą i wygląda jak idealnie dopasowana. Domalowany został również czarny pasek przy podłodze, który imituje cokół i zapobiega brudzeniu podczas sprzątania i treningu. Po podłodze przyszedł czas na sprzęt. Niestety nie poszło gładko, od zamówienia do realizacji minęło kilka miesięcy. Formalności z leasingiem, część niestety miała wady i była reklamowana, czegoś tam producent nie dosłał bo zabrakło w magazynie. Na szczęście nie miałam parcia z terminem, ale planując otwarcie na konkretny termin należy uwzględnić tzw. obsuwy czasowe. U mnie sprzęt miał być w sierpniu ostatecznie całość w komplecie pojawiła się na początku grudnia. Raty leasingowe oczywiście płacić już trzeba było, ale że stale pracuję w poprzednim miejscu i z dużą intensywnością, to udaje mi się spokojnie spłacać. Ostatnim sprzętem jaki stanął na sali jest klatka czy konstrukcja funkcjonalna Hez Strez, która została zaprojektowana na wymiar by stanąć dokładnie pod dźwigarem. Wyjątkowo ma trzy podpory z każdej strony, bo pomiędzy dwoma pojawiły się półki na piłki lekarskie i powerbagi. Konstrukcja ma mocowania TRX-ów i Rip Trainerów, ma uchwyt do pompek, do przerzucania sztangi, a nawet na składany worek bokserski.

Na 45m2 sali znajdują się dwie maszyny StarTracka: Dual Adjustable Pulley oraz Max Rack, do tego ławeczka na kółkach Multi Adjustable Bench. Ponadto trenażer eliptyczny na gumach dostosowujący się do ruchu Precor AMT 835. Konstrukcja Hez Strez. Pozostałe wyposażenie to sprzęt Jordana typu piłki lekarskie, heavy bary, stojak z hantlami z gumowymi wykończeniami (chodzi o odgłosy podczas rzucania), kettlebell ze stojakiem, gryfy o różnych kształtach i wagach. Ponadto sprzęty typu stepy, bosu, shloshbagi, powerbagi, trampolina, piłki małe i duże, ovobale, maty, gumy, tubingi, paski do jogi. Pozostałe drobne sprzęty dostarczały firmy Escapefitness i Ekspertfitness. Posiadam również wmarzoną ławkę powietrzną Vicore. Nad właściwą intensywnością treningu czuwa system MyZone, który wyświetla mi na bieżąco puls ćwiczących, wysyła go poprzez internet do indywidualnego profilu uczestnika. Każdy może zabrać swój indywidualny pasek ze sobą i trenować z nim poza studiem. Do paska można dokupić zegarek, żeby śledzić tętno. Klient który pojawia się w zasięgu konsoli MyZone z paskiem zostaje zczytany i mogę oprócz jego dzienniczka żywieniowego sprawdzić jego poczynania treningowe, ponieważ pasek ma pamięć wewnętrzną wykonanych treningów. Wszystko na sali jest tak zorganizowane, żeby jak najmniejsza ilość sprzętów zalegała na podłodze. Część mieści się na oryginalnych stojakach, piłki na konstrukcji Hez, a na reszta na stojakach wykonanych przez ojca – „złota rączkę”. Wystarczy pospawać kształtowniki i rurki, a następnie pomalować i stojak gotowy. Dzięki temu panuje porządek. Na sali znajduje się ekran LCD, na którym można wyświetlać prezentacje, puszczać muzykę z internetu czy po prostu surfować po sieci. Ponadto jest projektor pod sufitem i ekran, który schodząc zasłania lustro. Kable wyprowadzone są w ścianach, dzięki czemu bez zwisających kabli można podłączyć laptopa. Docelowo w studio będą obywały się szkolenia dietetyczne i wykłady dla podopiecznych. Na ten czas na salę wnoszone będą rozkładane krzesełka. Internet w całym studio pochodzi z przenośnego routera LTE, taka opcja okazałą się najwygodniejsza i najtańsza.

Iwona Wierzbicka

HOL

 

SALA – TRENING
 
budowa_sala1budowa_sala2budowa_sala3budowa_sala4budowa_sala5budowa_sala6budowa_sala7budowa_sala8budowa_sala9budowa_sala10budowa_sala11budowa_sala12
budowa_sala14
BIURO
 

budowa_biuro1budowa_biuro2budowa_biuro3budowa_biuro4budowa_biuro5

 ŁAZIENKA 1
  budowa_łazienka1budowa_łazienka2budowa_łazienka3budowa_łazienka4budowa_łazienka5

 

ŁAZIENKA 2
  budowa_łazienkaa1budowa_łazienkaa2budowa_łazienkaa3

 

 

 

Autor



Iwona Wierzbicka

– czyli historia pewnego marzenia.

Studio Treningu Personalnego Ajwen

Zawsze marzyłam o własnym studio treningu personalnego, jednak wizja kosztów, finansowania, poszukiwania lokalu, a następnie zdobywania klienta wydawała mi się krokiem milowym nie do przejścia. To jak stanie przed murem wysokości co najmniej 10 metrów nie posiadając drabiny. Patrzysz do góry i widzisz, że bez drabiny nie ma szans. Zawsze byłam optymistką, ale jakoś w tej kwestii nie widziałam światełka w tunelu. W głębi serca marzyłam i wierzyłam, że kiedyś się uda. Do tej pory prowadziłam treningi personalne w fitness clubie na sali ćwiczeń siłowych wykorzystując znajdujące się tam sprzęty oraz moje własne sprzęty funkcjonalne typu Bosu, TRX, Rip Trainer, sensodyski, taśmy, tubingi, piłki, sloshbagi. Ponadto jako dietetyk wynajmowałam w klubie gabinet, na potrzeby konsultacji dietetycznych.

 

Po 10 latach pracy w branży jako menedżer fitness clubu, instruktor fitness i indor cycling, a po trzech latach stricte jako trener personalny i dietetyk kliniczny oraz właściciel własnej firmy jednoosobowej wizja idealnego miejsca zaczęła się kreować w mojej głowie. Gabinet dietetyczny i trening personalny z zastosowaniem jedynie narzędzi funkcjonalnych, analizator składu ciała, narzędzia testujące np. FMS czy Fit Mate Pro dają bardzo szerokie możliwości i właściwie umożliwiają zapewnienie tego co najważniejsze w trosce o szczupłe i sprawne ciało klienta przy jednocześnie dość niskich nakładach inwestycyjnych i stałych niskich miesięcznych kosztach utrzymania. Do szczęścia w moim idealnym miejscu brakuje laboratorium analitycznego czy gabinetu endokrynologa, z którymi właściwie można nawiązać współprace na zasadzie outsourcingu, a które są jakimś moim celem-marzeniem na najbliższe lata.

Wizja była, kasy nie było.

Pomyślałam sobie, skąd zdobyć finansowanie, jaki bank da mi kredyt przy tak niskich obrotach? Skąd wziąć lokal? Wynająć, kupić, a co z remontem? Właściwie miałam wrażenie, że wiele nie potrzebuję, bo najdroższe są maszyny fitness i siłowe, a tych nie będę używała. Do tej pory inwestycja w kilka sprzętów funkcjonalnych przynosiła całkiem niezłe zyski.

Pewnego dnia, a dokładnie 1,5 roku temu okazało się, że fitness club, w którym wynajmuję sale wystawiony został na sprzedaż. Oczywiście nie dzieje się to z dnia na dzień, ale to był ten moment, w którym należało zacząć rozglądać się za czymś własnym. To był też ten moment, w który pomyślałam sobie DAM RADĘ, bez większych analiz. Pozytywne myślenie zawsze było moją mocna stroną i jak już coś rozpoczynałam to tylko z wielka wiarą w powodzenie przedsięwzięcia.

Miałam odłożone 40 tysięcy złotych. Pomyślałam sobie na remont starczy, pewnie zostanie jeszcze na sprzęt. Jak bardzo się myliłam, to się dopiero później okazało. Jeśli chodzi o lokal okazało się, że możemy sprzedać mieszkanie i kupić coś pod działalność. Niestety ceny lokali to przepaść między cenami mieszkań, a poza tym różnica metrażu determinuje również wyższą cenę.

Weszłam na stronę agencji nieruchomości, wrzuciłam w warunkach wyszukiwania cenę do 200 tysięcy zł, tyle miałabym ze sprzedawanego mieszkania i pierwszy lokal, a właściwie mieszkanie przykuło moją uwagę. 70m2 w samym centrum miasta, wydało mi się to nawet zbyt piękne by było możliwe. Taka cena w śródmieściu była atrakcyjna. Okazało się, że mieszkanie jest w przyziemiu lub inaczej mówiąc jest sutereną, czyli coś na kształt lokalu gorszej jakości słabo nadającego się do zamieszkiwania, do tego jego rozkład był taki, że wydawało się być mało funkcjonalne. Dwa pokoje przechodnie, które raczej powinny być jednym dużym niż dwoma małymi lub należałoby wybudować korytarz ze stratą dla metrażu żeby móc bezkonfliktowo korzystać z dwóch pokoi.

Dla potrzeb mojego studia wydało się idealne. Połączenie dwóch pokoi poprzez wyburzenie ściany między nimi dawało szansę na salę do treningu wielkości 45m2 (do tej pory na takiej powierzchni wystarczająco ćwiczyłam z klientami, tyle powierzchni wykorzystywałam na siłowni), ponadto fakt znajdowania się w przyziemiu miał same plusy, po pierwsze klient nie musi wchodzić przez wspólną klatkę, co może przeszkadzać współlokatorom kamienicy, po drugie nikomu nie będą waliły spadające ciężary po stropie, po trzecie, nie trzeba się liczyć z nośnością stropu, a po czwarte latem jest przyjemnie chłodno bez konieczności uruchamiania klimatyzacji. Budynek (kamienica) był wyremontowany, ocieplony, z drenażem, co ma istotne znaczenie z punktu widzenia ewentualnego zawilgacania i zagrzybiania ścian. Na moje małoprofesjonalne oko było sucho i bez grzyba. Zakochałam się w lokalu od razu jak go zobaczyłam. Agent nieruchomości oczywiście postraszył, że są inni chętni, ale mnie się to wydawało małoprawdopodobne, bo mieszkać w takich warunkach, dość ciemno, zimno, mało komfortowo jeśli chodzi o lokalizację samego mieszkania (nieco poniżej linii gruntu), rozmieszczenie pokoi i drzwi wejściowe na podwórze, a nie jak większość na klatkę schodową. Ja osobiście bym nie chciała tak mieszkać. Mimo wszystko czułam niepokój, że jak się szybko nie zdecyduję to okazja może mi przejść koło nosa. Czułam, że to jest to. Następnego dnia powiedziałam TAK, nie mając zasobów finansowych na zakup.

Szczęśliwie udało się zgrać sprzedaż mieszkania i zakup nowego i jak tu nie wierzyć w pozytywne myślenie. Na rynku nieruchomości wiele się nie działo, a mimo wszystko obie transakcje zostały zsynchronizowane. Zakup mieszkania to jedno, a reszta, czyli remont i formalności to drugie. Część oszczędności zabrały mi niestety takie sprawy jak notariusz i koszty sądowe, które okazały się znacznym kosztem i uszczupliły budżet remontowy.

Od razu muszę zaznaczyć, że dalsza opowieść nie do końca świadczy o moim profesjonalnym podejściu do sprawy. 

Opiszę to z perspektywy osoby, która postanowiła stworzyć wymarzone studio nie mając wielkich nakładów finansowych, czyli nie miałam projektu, plan był w głowie, wymarzony sprzęt – też w głowie, było wielkie serce, wielkie chęci i działanie nieco po omacku i nie zawsze we właściwej kolejności. Środki finansowe czerpałam z bieżącej pracy, czyli dotychczasowej działalności jako dietetyk, jako trener personalny i jako szkoleniowiec w weekendy. Pracowałam po 12h dziennie, przez 7 dni w tygodniu, czasami nie mając przez 100 dni ani jednego dnia wolnego, miałam za to duży cel i regularnie tworzyłam sobie małe cele, np. teraz zbieram na elektrykę, teraz zbieram na podłogę, teraz zbieram na armaturę, skoro zarobiłam więcej lub wpadły dodatkowe finanse to kupię lepszy osprzęt lub lepsze kafle i tak „apetyt rósł w miarę jedzenia”, a że z terminem otwarcia studia mi się nie paliło to starałam się inwestować powoli, na bieżąco i w miarę możliwości kupowałam dobre jakościowo i firmowe materiały, choć założenie na początku było szybko i tanio. W dzień pracowałam, w nocy buszowałam po internecie, szukając rozwiązań moich problemów czy zamawiając sprzęt. Na „pole walki” wpadałam dosłownie między pacjentami czy klientami.

Zaczęło się od planu połączenia dwóch pokoi i włożenia stalowego dźwigara zamiast wyburzonej ściany nośnej, tak aby 4 pietra kamienicy nade mną nie wpadły mi do mieszkania. Z połączonych pokoi miała powstać sala treningowa, kuchnia o powierzchni 10m2 miała stać się biurem, a łazienka i pomieszczenie gospodarcze – oba po około 4m2 miały stać się dwoma łazienko-ubikacjo-szatniami.

Zaczęłam od dźwigara. Skoro to mieszkanie w budynku należącym do Wspólnoty Mieszkaniowej, musiałam mieć zgodę ze Spółdzielni oraz od lokatorów. Jak pozyskać zgodę od ludzi, których się nie zna i którym może grozić ewentualna katastrofa budowlana? – Zaprzyjaźniłam się z szefem Wspólnoty i na wszystko mówiłam TAK. Ostatecznie zrobiłam kilka rzeczy dla Wspólnoty na własny koszt, m.in. oświetlenie zewnętrzne, wyprowadzenie wody do podlewania trawnika, odpowietrzenie kanalizacji, itd. to były dodatkowe spore koszty, ale ostatecznie wkupiłam się we Wspólnotę, co później miało duże znaczenie przy pozyskiwaniu kolejnych zgód. Konieczny był projektant, projekt, zgoda Nadzoru Budowlanego na rozpoczęcie „budowy” i zakup oraz transport odpowiednio grubego dźwigara. W tym momencie pojawił się pierwszy problem, projektant był wiekowy i nie wiem czy to z tego powodu ale dźwigar który zaprojektował był za krótki, do tego o wątpliwym przekroju. Rozpoczęłam zatem doszkalanie się z przekrojów dźwigarów, godziny spędzone w internecie, nowe pomiary i właściwy dźwigar przyjechał na teren „budowy”. Kolejny problem – bo przeoczono wiercenie otworów w stali. Niestety zorientowaliśmy się po tym jak kierowca odjechał. Kolejne koszty, bo ktoś musiał to wywiercić. Projektant kazał nanieść samodzielnie poprawki na projekt, a on się tylko podpisał.

Na „budowie” czyli podczas montażu dźwigara niezbędny był kierownik budowy, de facto pojawił się tylko raz, ale należność się należała. Prawdziwym kierownikiem budowy okazała się natomiast sąsiadka z nad mojego mieszkania, która stale sprawdzała czy jej się ściany nie zawalą. Kazała sobie nawet obfotografować wszystkie pęknięcia na jej nieremontowanych od nowości czyli od kilkudziesięciu lat ścianach i sufitach przed rozpoczęciem robót wyburzeniowych w moim mieszkaniu.

W trakcie rozbiórki ściany nośnej i montażu dźwigara okazało się, że powstanie kilka ton gruzu. Tego nie brałam pod uwagę na wstępie. W te pędy pojechałam do zakładu wywozu śmieci z miasta z prośbą o podstawienie kontenera na gruz. Problem polegał na tym, że mieszkanie jest przy ciasnej, zastawionej samochodami ulicy, więc należało zgrać godziny przywozu i wywozu kontenera, po pierwsze żeby można było kontener ustawić, a następnie sprawnie zabrać, a po drugie żeby nikt sobie niczego nie dorzucił, bo śmieci zmieszane z gruzem są dużo droższe od samego gruzu.

Budowa zakończyła się kiedy dźwigar został wmontowany. Przy takich małych budowach nie trzeba zgłaszać zakończenia w Nadzorze Budowlanym a jedynie w Spółdzielni Mieszkaniowej.

Na tym etapie robót pomyślałam sobie, że należałoby przecież zmienić sposób użytkowania mieszkania na lokal użytkowy i tu się zaczęły schody. Żeby zrobić taką zmianę potrzeba złożyć specjalny druk w Urzędzie Miasta w Wydziale Urbanistyki, Architektury i Budownictwa. Do druku należy załączyć m.in. opis techniczny obiektu, mapę (z miasta) z naniesionym budynkiem i obszarem zmian, zaświadczenie Prezydenta Miasta o zgodności zamierzonego sposobu użytkowania obiektu budowlanego z ustaleniami obowiązującego miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego albo decyzję o warunkach zabudowy i zagospodarowania terenu, ekspertyzę techniczną wykonaną przez osobę posiadającą uprawnienia budowlane. Okazało się, że nasze miasto wojewódzkie, nie posada planu zagospodarowania przestrzennego w centrum i nie zanosi się aby coś się w najbliższych latach miało zmienić, zatem otwarcie jakiegokolwiek nowego miejsca, czy wybudowania, czy to zmiany z mieszkania na lokal jest niemal niemożliwe. Ostatecznie może się okazać, że wydadzą mi decyzję o warunkach zabudowy, ale w bliżej nie określonym czasie. Poinformowano mnie, że mogę czekać na taką decyzję kilka miesięcy. Kolejny problem pojawił się z ekspertyzą techniczną. Pani z Nadzoru (znalazłam taką z uprawnieniami) powiedziała co i jak ma być i że opisze wszystko, a ja miałam zadbać o wentylację, ale Sanepid uznał że trening personalny to fitness club i powinny być spełnione warunki jak dla fitness clubu, czyli coś co było nie możliwe w mieszkaniu. Ponadto Sanepid miał zastrzeżenia do pracy ludzi poniżej poziomu gruntu. Na nic się zdały tłumaczenia. W Urzędzie Miasta natomiast dowiedziałam się, że przecież działalność może polegać na tym, iż klient przychodzi do trenera do domu poćwiczyć, albo trener jeździ do klienta, a na otwarcie biura nie trzeba robić zmiany sposobu użytkowania. Swoją drogą zastanawiam się jak to jest, że w Krakowie w mieszkaniach i piwnicach powstają lokale gastronomiczne oraz kluby muzyczne, a w naszym mieście są tylko banki. Moje prywatne przemyślenie jest takie, że prawo budowlane prawem, a życie i przychylność urzędników w konkretnym mieście to kolejny odrębny temat.

W związku z wizją piętrzących się problemów postanowiłam nie zmieniać sposobu użytkowania mieszkania. Mieszkanie pozostało mieszkaniem i można właściwie w nim mieszkać. Ma kuchnię, ukrytą w szafie biurowej, ma łazienkę, a nawet dwie i duży pokój z ciekawymi konstrukcjami treningowymi, każdy może przecież urządzić mieszkanie jak mu się podoba. Jest też internet i telewizor. Czyli mieszkanie. W Urzędzie Miasta zgłosiłam, że na 30% powierzchni prowadzę działalność gospodarczą. Od 30% powierzchni płacę wyższy podatek od nieruchomości i tylko 30% wartości faktur za remonty mogłam zaksięgować w koszty działalności. Takie rozwiązanie ma swoje plusy i minusy.

Plusy:

· dużo mniej formalności, mniejsze obostrzenia, brak konieczności prowadzenia książki obiektu i związanych z tym obowiązkowych przeglądów, żadnych wymogów sanitarnych czy architektonicznych, możliwość sprzedania mieszkania po kilku latach bez konsekwencji podatkowych (gdyby stał się lokalem – należałoby zapłacić podatek dochodowy i VAT w momencie sprzedaży, a to pochłania około 40% jego wartości), mniejsze opłaty typu podatek od nieruchomości.

Minusy:

· 70% wartości faktur za remont czy kosztów eksploatacyjnych (woda, prąd, gaz, śmieci) nie jest zaliczanych w koszty, działalność trenerską czy dietetyczną mogę prowadzić jedynie osobiście, nie mogę zatrudniać pracowników w tym miejscu, brak możliwości prowadzenia treningów grupowych czy kilkuosobowych bo w takiej formule ma to być na zasadzie trening w domu, w mieszkaniu u mnie lub u klienta.

Następnym etapem robót było wejście ekipy budowlanej, podobno ekipy, która robi wszystko, a która miała wykończyć pod tzw. klucz. Plan miałam napisany i narysowany na kartce. W podpunktach wymienione wszystkie rzeczy do zrobienia, m.in. wyburzenie ściany między łazienkami, demontaż i na nowo montaż instalacji CO w łazience, rozbudowanie instalacji elektrycznej, przeniesienie włącznika tu czy tam, kontakty w określonych miejscach, podwieszane sufity i specjalne oświetlenie. Już w pierwszym dniu okazała się, że owa ekipa na tak rozbudowanej instalacji elektrycznej to się nie zna, a instalacji CO też się nie tyka. W jednym momencie zrobiło mi się słabo, bo wszystko nagle zawaliło się w mojej głowie. Runął plan błogo przebiegającego remontu, gdzie ekipa wchodzi i wychodzi i wszystko jest idealne.

Zadzwoniłam zatem do znajomych elektryków, z prośbą że na wczoraj potrzebuję ich do małej instalacji elektrycznej. Nie wiem jak to możliwe, ale na drugi dzień pojawili się (może dlatego, że nie byli tacy dobrzy w swoim fachu, przecież na dobrych fachowców czeka się kilka miesięcy). Elektrycy postawili diagnozę, cała instalacja do wymiany, przecież kiedy kupowałam mieszkanie, właściciele zapewnili mnie, że instalacja jest nowiutka, po remoncie. Rozrysowałam gniazda i włączniki na ścianie (ołówkiem), pokazałam gdzie jakie chcę oświetlenie ledowe, gdzie powinny być zasilacze do ledów, gdzie będą multimedia. Elektryk miał wejść na góra 3 dni, siedział tam miesiąc robiąc demolkę. Do wycięcia bruzd w ścianach na nowe kable użył takiej wiertarki udarowej, że wyżłobił dziury po 5-10 centymetrów szerokie i głębokie, naruszając dookoła tynki. Ponadto przewiercił się przez rurę CO nic mi o tym nie mówiąc. Szczęście, że ekipa budowlana zauważyła wyciek wody ze ściany i na moją prośbę po jej rozkuciu okazało się, że rura została draśnięta wiertłem. Nie chcę myśleć co by było, gdybym uwierzyła elektrykowi, że to na pewno nie rura CO i zatynkowała ścianę w takim stanie. Po zakończeniu instalacji elektrycznej (położeniu kabli i puszek) elektrycy wspólnie oznajmili – „pani przyłącz do skrzynki z korkami nie wytrzyma tej instalacji, konieczny jest nowy przyłącz”. Nogi mi się kolejny raz ugięły. Dlaczego dowiaduję się o tym po miesiącu prac nad elektryką? Pytanie pozostało bez odpowiedzi.

Żeby zrobić nowy przyłącz należy rozpruć kawałek klatki schodowej Wspólnoty, wyjść kablem z włącznika głównego prądu, zakupić nowy licznik (bo mój znajdowała się z niewiadomych powodów na II piętrze, to w końcu 100 letnia kamienica), z licznika wkuć się do piwnicy jednego z mieszkańców, tak żeby nic nie uszkodzić, następnie przekłuć się do mojej łazienki, a z tamtąd do skrzynki z korkami. Do tego trzeba mieć zgodę Wspólnoty na te wszystkie czyny, zgodę Spółdzielni oraz zgodę sąsiadki i z tymi wszystkimi zgodami udać się do Zakładu Energetycznego, gdzie do miesiąca oczekuje się na wydanie warunków dotyczących zmiany przyłącza i usytuowania licznika. Uzyskanie zgody na demolkę klatki schodowej nie było łatwe, kolejny raz musiałam coś zasponsorować Wspólnocie, ale ostatecznie po miesiącu miałam zupełnie nowiutki licznik na prąd i zupełnie nowy kabel zasilający. Oczywiście to były koszty, których nie planowałam, zresztą całej elektryki również nie planowałam wymieniać.

W miedzy czasie okazało się, że ściany są potwornie krzywa, że sufity pękają, że podłoga w niektórych miejscach może być wilgotna, a ponadto ma kilka centymetrów różnicy poziomów i że elektryk nie do końca się zna na multimediach. Tym sposobem powstawały nowe koszty i pojawiali się nowi fachowcy, a ja godzinami przesiadywałam w internecie celem wzbogacania wiedzy budowlanej, elektrycznej i wszelakiej.

Podłoga – nie planowany koszt

Konieczne okazało się wylanie na podłogę żywicy epoksydowej (izolatora), następnie podłogi samopoziomującej. Do takich małych powierzchni nie za bardzo chciano przyjechać, ale udało się. Podłoga miała specjalne formy – wgłębienia na platformy do ciężarów, wymarzyłam sobie, że wszystko stworzy jeden poziom, a podesty zagłębię. Po wielu obliczeniach, pomiarach i porównywaniach specyfikacji technicznej sprzętu i oczywiście po dopłacie dla firmy od podłóg zagłębienia powstały we właściwych (tak mi się wydawało) miejscach.

Wentylacja

W międzyczasie zaczęłam analizować wentylację. Wiedziałam, że potrzebuję w każdym pomieszczeniu w tym na sali ćwiczeń, przynajmniej coś w rodzaju wentylacji grawitacyjnej, czyli wpięcie się do właściwego komina wentylacyjnego. Poszłam zatem do kominiarza zarządzającego okolicą. Poprosiłam o wskazanie wolnych kominów wentylacyjnych dla mojego lokalu i wskazanie miejsca gdzie mogę się wpiąć. Okazało się, że kominiarz to ktoś w rodzaju „pana wielkiego” i to nie taka prosta sprawa. Po miesiącu starań i zapłacie za inwentaryzację kominów w naszej kamienicy miałam papierek w ręce i całe kazanie kominiarskie. Dowiedziałam się, że w wyniku przeprowadzonej inwentaryzacji wyszły nieprawidłowości w całej kamienicy i nie powinnam się wpinać bo przecież nieprawidłowości powinny zostać usunięte, a Wspólnocie może grozić prokurator. Nieprawidłowości polegały na tym, że jakieś dwa mieszkania były wpięte do tego samego komina. Na pytanie gdzie on (kominiarz) był kiedy ludzie się podpinali, dlaczego wcześniej nie było inwentaryzacji (100 lat ma budynek) oraz co on robi podczas regularnych corocznych kontroli kominów – nie uzyskałam odpowiedzi. Z otrzymanego planu wywnioskowałam, że w kamienicy panuje istna samowola, kominy wentylacyjne idą obok siebie w jednym ciągu z kominami spalinowymi z kuchenek i pieców gazowych oraz z kominami z kominków. W związku z tym, że to 100 letnia kamienica, kominy są na pewno nie szczelne, zatem nie wolno podłączać wentylacji mechanicznych, nawet w pochłaniaczach kuchennych, bo włączenie wentylacji mechanicznej może spowodować zaczadzenie w innym mieszkaniu.

Firma budowlana wykuła otwór we wskazanym przez kominiarz wolnym szybie kominowym. W trakcie kucia okazało się, że w kominie znajduje się sadza, czyli komin nie jest wolny albo tak jest nieszczelny. Kolejny komin, który kominiarz wskazał jako wolny w łazience – okazał się być kominem którego u mnie nie ma, wskazał mi ściany innego mieszkania, mówiąc że to w moim mieszkaniu. Doszliśmy do tego dopiero po 2 dniach główkowania i mierzenia odległości. Ostatecznie powstał komin w łazience, ale zaraz po tym jak to nastąpiło, kiedy włączał się mój kocioł gazowy czułam obiad z 4 pięter powyżej, zaczęłam również czuć dym papierosowy i stęchliznę. Okazało się, że komin zamiast wyciągać, wpycha mi smrody do mieszkania, zaczął działać w druga stronę. Kiedy zatkałam jeden komin (ten od obiadów i papierosów), z komina na sali zaczynało być czuć spaliny i sadzę. Zawsze jeden komin wpychał powietrze zamiast wyciągać.

Któregoś dnia mnie olśniło, jak w bajce o Pomysłowym Dobromirze. Przecież jak coś wyciąga, to coś musi wpychać. Nie mam ani jednego wlotu powietrza w całym mieszkaniu. Zaczęłam czytać, dopytywać się, porozmawiałam też z mieszkańcami, przeszukałam internet. Okazało się, że moim mieszkaniu lata temu zaczadziły się dwie osoby, że kamienica w latach 70-tych posiadała system nawiewów pod oknami, który został zaprojektowany przez Niemców, dlatego kamienica ma podwójne ściany z przestrzenią powietrzną pomiędzy nimi. Kiedy 3o lat temu zrobiono remont, wszystkie wentylacje ścienne zamurowano, a później wymieniono jeszcze okna na super-szczelne. W między czasie będąc u znajomej w remontowanym lokalu zauważyłam wloty z wystającymi kabelkami ze ścian. Powiedziała mi o nawiewach z grzałkami oraz o firmie wiercącej dziury w ścianach (nie wiedziałam, że takowe istnieją, myślałam sobie – ktoś mi wykuje). Wyszukałam w internecie, zamówiłam nawietrzaki z grzałką, żeby zimą nie wlatywało lodowate powietrze, zamówiłam firmę wiercącą. Tu warto wspomnieć, że wszystko było już pomalowane i niemal gotowe. Na takich ładnych ścianach firma rozstawiła sprzęt i zaczęła wiercić. Otwory okazały się mieć 60cm głębokości, dobrze że pomysł kucia otworów nie został przeze mnie zrealizowany. Po wmontowaniu 4 nawietrzaków problem spalin i smrodów nie powrócił. Mimo wszystko jednak postanowiłam zakupić czujniki dymu, gazu i tlenku węgla. To koszt około 100zł za urządzenie, ale może uratować życie.

Przygody z elektryką

Po tym jak firma elektryczna dokonała instalacji kabli i puszek, a druga firma zrobiła lokal na czysto – tynki, malowanie, przyszedł czas na „czysty montaż elektryczny”. Wtedy okazało się, że źle zrobiona została instalacja pod ledy, o której elektrycy nie mieli pojęcia (co się okazało po fakcie), w efekcie czego spalone zostały dwa zasilacze oraz ściemniacze ledów, nie do końca działała również instalacja multimediów. Przy okazji montażu taśm ledowych na silikon, czego się nie robi (dowiedziałam się później) ubrudzone (wytłuszczone) zostały sufity w efekcie czego powstawały świetlne punkty. Niestety konieczne było szlifowanie punktowo sufitu i ponowne malowanie. Z dużym niesmakiem pożegnałam elektryków, pojawili się następni fachowcy od ledów i multimediów. Naprawiając jedno, psuli drugie. Do pomocy wzięli więc kolejnego speca. Wszystko działało jeden dzień po tym jak wyszli i rozliczyli się. Później kolejne (nowe) zasilacze spaliły się. Po długim czasie pojawił się czwarty spec od ledów i ten rzeczywiście był specem, ale naprawa wszystkiego kosztowała bardzo dużo, to było jak robienie instalacji ledowych od początku, a nawet gorzej bo poprawianie zajmuje więcej czasu i kosztuje więcej. W międzyczasie (przy próbie użytkowania) okazało się, że część gniazdek multimedialnych wypada ze ściany, zatem niezbędny był piąty fachowiec, który to polutował na nowo i zabezpieczył gniazda. Podsumowując: 5 fachowców, sporo nerwów, dużo straconego czasu i wiele straconych pieniędzy. Jeszcze warto wspomnieć, że przy okazji przygody z elektryką i kolejnych domówień osprzętu (gniazda, ramki, zasilacze, ledy), jeden ze sklepów zbankrutował, na zamówienie czekałam 3 miesiące, ostatecznie ani zamówienia, ani pieniędzy – kolejne straty.

Przygoda z łazienkami

Dwa pomieszczenia o wielkości około 4m2. Po połączeniu do dyspozycji było 8m2, z których należało zrobić łazienkę, ubikację i szatnię razy dwa. Chciałam dwie bo gdy jedna osoba wychodzi z treningu, druga się w tym czasie przebiera lub bierze prysznic. Powstawałyby konflikty logistyczne. Zadanie wydawało się nie do przejścia. W trakcie wyburzania ściany i skuwania podłogi, tak aby powstał jeden poziom, okazało się, że znaleźliśmy się na podwórzu, dokopaliśmy się do gruntu, nie było tam fundamentów. Okazało się, że ściany są wilgotne, że rury kanalizacyjne biegną tak, że robi się konflikt ze ścianami. Przerobienia wymagała cała instalacja wodna, kanalizacyjna i CO. Konieczne też było ułożenie funkcjonalne pomieszczeń, nikt nie chciał się podjąć zaprojektowania tego, gdyż wszyscy uważali, że moja wizja jest nierealna. Nawet sama próbowałam projektować na kartce. Ostatecznie podjęła się tego projektantka, dla której nie było rzeczy niemożliwych. Zrobienie projektu sytuacyjnego, zwymiarowanego i z doborem armatury, kafli i oświetlenia okazało się niewiarygodnym ułatwieniem pracy. Do łazienki po kolei podchodziło 3 fachowców. Pierwszy długo zwlekał, w końcu przyjechał, po dwóch tygodniach powiedział, że mu się nie opłaca, po miesiącu znalazłam następnego fachowca – też się wycofał bo znalazł lepszą fuchę, a kolejny trzeci po długich zwlekaniach wcale się nie pojawił. Straciła trzy miesiące na poszukiwanie osoby chętnej do realizacji projektu. Ostatecznie sprawę w swoje ręce wziął mój ojciec – złota rączka, który właśnie otworzył swoją małą firmę budowlaną za środki Unijne, miał sprzęt i szerokie umiejętności. Realizacja szatnio-łazienek zajęła 5 miesięcy, choć planowałam miesiąc. Związane to było ze złożonością projektu, koniecznością wygrzewania podłogi po położeniu ogrzewania podłogowego i oczekiwaniem na zamówione materiały, czasami z koniecznością „odłożenia” finansów na realizację małego celu.

W łazienkach powstało ogrzewanie podłogowe, którego zasady działania, układania, podłączenia do CO tak aby działało niezależnie i miało termostat poznawaliśmy wspólnie z ojcem przesiadując w internecie. Sama wybierałam każdy element, każdy detal do łazienki. Miało być szybko i tanio, a wyszło długo, drogo i dokładnie, ale z klasą. Łazienko-szatnie robiłam z myślą, że po tym miejscu najczęściej ocenia się cały obiekt. To tak jak w hotelu, gdzie duże znaczenie ma właśnie łazienka. Jest ogrzewanie podłogowe i grzejnik drabinka w kolorze dobranym do kafli, na specjalne zamówienie, szafki na ubrania zrobione na wymiar, składane siedzisko (oszczędność miejsca), które zostało tak umiejscowione, żeby podczas schylania się do butów nie zaglądać do toalety. Siedzisko również ma swoją bogatą historię, bo jest to nietypowy i rzadko zamawiany produkt. W łazience są udogodnienia typu łyżka do butów, suszarka, duży zlew, duże kabiny (90cm), dozowniki na mydło pod prysznicem i koło umywalek, sporo wieszaczków. W jednej z łazienek zmieścił się również zlew techniczny i szafka na środki czystości. Wszystko zostało utrzymane w klimacie szarości i inoxowego chłodu. Kiedy przeliczam koszty i analizuje ceny każdego ze znajdujących się tam elementów, myślę sobie, że we własnym domu tak bym nie zrobiła, ale to w końcu realizacja mojego marzenia.

Biuro – kuchnia

Biuro zaprojektowane zostało również przez projektantkę. Okazało się, że to ogromna pomoc, gdyż otrzymuję projekt zwymiarowany i funkcjonalny, tzn. że nie musze się martwić o wysokości blatów, półek i siedzisk. Ponadto otrzymuje propozycję konkretnych materiałów czy wyposażenia. Kolejny raz okazało się, że pomimo projektu włożyłam własne serce i własne pomysły. Podpatrzona ściana z dekoracyjnego betonu, płyty meblowe na wysoki połysk, dodatki inoxowe, kafle imitujące starą drewnianą podłogę, jasne, ciepłe oświetlenie. Biuro jest jasne, industrialne a zarazem glamour, do tego przy swojej małej powierzchni 10m2 spełnia wszystkie najważniejsze funkcje. Jest gabinetem dla 2 pacjentów, ale w szafie jest miejsce na dodatkowe krzesełko, jest miejsce na odzież wierzchnią, w szafie mieści się również ksero, półki na segregatory, ale również zlew, lodówka, ekspres do kawy, czajnik, mikrofalówka i blender – można przygotować coś dla siebie lub klienta. Znalazło się również miejsce na analizator składu ciała. Do biura doprowadzone są kable multimedialne z sali. Przy realizacji tego pomieszczenia właściwie nie było niespodzianek. Robiłam je na końcu zatem firma budowlana w postaci mojego ojca, jak i firma od mebli były już sprawdzone.

Hol – czyli na wejściu

Wchodząc do lokalu spotyka nas półmrok, szare ściany, czarny kamień rzeczny i kafle granitowe na podłodze, na ścianach naturalny kamień koloru szarego. Zamontowałam balustradę z myślą o niektórych moich pacjentach. Na schodach znajdują się nakładki antypoślizgowe, co zwiększa bezpieczeństwo. Do ściany przytwierdzone są składane siedziska, takie jak w łazienkach, dzięki czemu zaoszczędzam miejsce kiedy są nie używane. Siedziska jak zapewnia producent mają 150kg wytrzymałości, co jest niezwykle istotne biorąc pod uwagę klientów gabinetu dietetycznego.

Sala treningowa

Ostatecznie okazało się, że wgłębienia w podłodze nie sprawdzą się, gdyż sprzęt który miał stanąć w określonym miejscu jest innych wymiarów, co ostatecznie sprawi, że będzie stał na podeście treningowym, co nie miałoby sensu. Postanowiłam zatem wypełnić wgłębienia grubą gumą, która kładzie się na podłogę w strefie wolnych ciężarów. Dzięki temu uzyskam elastyczność i zabezpieczenie podłogi. Podłogę zamówiłam w firmie Escapefitness, to jest specjalna podłoga w rolach, którą wybiera się wg gęstości i grubości w zależności od miejsca przeznaczenia. Wybrałam Everroll o wysokiej gęstości i grubości 10mm. Taką podłogę można instalować w strefie wolnych ciężarów, zatem wybrałam jakby na wyrost, ale to zapewnia świetne tłumienie i spokój mieszkańców kamienicy. Dodatkowo w niektórych miejscach (koło stojaka z hantlami, przy stojaku z talerzami oraz w strefie gdzie można zrzucać sztangę) mam pod podłogą, we wgłębieniach 20mm gumy. Podłoga przyjechała w rolach, na palecie, a jej 50m2 ważyło koło 300kg (pewnie więcej). Jej rozładowanie graniczyło z cudem. Kurier nie miał specjalnego widlaka, więc rozładował dosłownie na ulicy. Jedna rola ważyła tyle, że we dwoje nie mogliśmy z mężem dźwignąć. Na szczęście na budowie byli panowie od mebli. Układanie podłogi na sali, jej przesuwanie, docinanie to kolejna porcja wrażeń. Ostatecznie nierówności, które powstały przy docinaniu zamalowane zostały czarną farbą i wygląda jak idealnie dopasowana. Domalowany został również czarny pasek przy podłodze, który imituje cokół i zapobiega brudzeniu podczas sprzątania i treningu. Po podłodze przyszedł czas na sprzęt. Niestety nie poszło gładko, od zamówienia do realizacji minęło kilka miesięcy. Formalności z leasingiem, część niestety miała wady i była reklamowana, czegoś tam producent nie dosłał bo zabrakło w magazynie. Na szczęście nie miałam parcia z terminem, ale planując otwarcie na konkretny termin należy uwzględnić tzw. obsuwy czasowe. U mnie sprzęt miał być w sierpniu ostatecznie całość w komplecie pojawiła się na początku grudnia. Raty leasingowe oczywiście płacić już trzeba było, ale że stale pracuję w poprzednim miejscu i z dużą intensywnością, to udaje mi się spokojnie spłacać. Ostatnim sprzętem jaki stanął na sali jest klatka czy konstrukcja funkcjonalna Hez Strez, która została zaprojektowana na wymiar by stanąć dokładnie pod dźwigarem. Wyjątkowo ma trzy podpory z każdej strony, bo pomiędzy dwoma pojawiły się półki na piłki lekarskie i powerbagi. Konstrukcja ma mocowania TRX-ów i Rip Trainerów, ma uchwyt do pompek, do przerzucania sztangi, a nawet na składany worek bokserski.

Na 45m2 sali znajdują się dwie maszyny StarTracka: Dual Adjustable Pulley oraz Max Rack, do tego ławeczka na kółkach Multi Adjustable Bench. Ponadto trenażer eliptyczny na gumach dostosowujący się do ruchu Precor AMT 835. Konstrukcja Hez Strez. Pozostałe wyposażenie to sprzęt Jordana typu piłki lekarskie, heavy bary, stojak z hantlami z gumowymi wykończeniami (chodzi o odgłosy podczas rzucania), kettlebell ze stojakiem, gryfy o różnych kształtach i wagach. Ponadto sprzęty typu stepy, bosu, shloshbagi, powerbagi, trampolina, piłki małe i duże, ovobale, maty, gumy, tubingi, paski do jogi. Pozostałe drobne sprzęty dostarczały firmy Escapefitness i Ekspertfitness. Posiadam również wmarzoną ławkę powietrzną Vicore. Nad właściwą intensywnością treningu czuwa system MyZone, który wyświetla mi na bieżąco puls ćwiczących, wysyła go poprzez internet do indywidualnego profilu uczestnika. Każdy może zabrać swój indywidualny pasek ze sobą i trenować z nim poza studiem. Do paska można dokupić zegarek, żeby śledzić tętno. Klient który pojawia się w zasięgu konsoli MyZone z paskiem zostaje zczytany i mogę oprócz jego dzienniczka żywieniowego sprawdzić jego poczynania treningowe, ponieważ pasek ma pamięć wewnętrzną wykonanych treningów. Wszystko na sali jest tak zorganizowane, żeby jak najmniejsza ilość sprzętów zalegała na podłodze. Część mieści się na oryginalnych stojakach, piłki na konstrukcji Hez, a na reszta na stojakach wykonanych przez ojca – „złota rączkę”. Wystarczy pospawać kształtowniki i rurki, a następnie pomalować i stojak gotowy. Dzięki temu panuje porządek. Na sali znajduje się ekran LCD, na którym można wyświetlać prezentacje, puszczać muzykę z internetu czy po prostu surfować po sieci. Ponadto jest projektor pod sufitem i ekran, który schodząc zasłania lustro. Kable wyprowadzone są w ścianach, dzięki czemu bez zwisających kabli można podłączyć laptopa. Docelowo w studio będą obywały się szkolenia dietetyczne i wykłady dla podopiecznych. Na ten czas na salę wnoszone będą rozkładane krzesełka. Internet w całym studio pochodzi z przenośnego routera LTE, taka opcja okazałą się najwygodniejsza i najtańsza.

Iwona Wierzbicka

HOL

 

SALA – TRENING
 
budowa_sala1budowa_sala2budowa_sala3budowa_sala4budowa_sala5budowa_sala6budowa_sala7budowa_sala8budowa_sala9budowa_sala10budowa_sala11budowa_sala12
budowa_sala14
BIURO
 

budowa_biuro1budowa_biuro2budowa_biuro3budowa_biuro4budowa_biuro5

 ŁAZIENKA 1
  budowa_łazienka1budowa_łazienka2budowa_łazienka3budowa_łazienka4budowa_łazienka5

 

ŁAZIENKA 2
  budowa_łazienkaa1budowa_łazienkaa2budowa_łazienkaa3

 

 

 

Autor

Iwona Wierzbicka
22 stycznia 2014

Tagi

Komentarzy: 1

  1. kinga 9 września 2014 o 23:07

    Podziwiam Panią za upór, wytrwałość i stalowe nerwy 🙂 Znam to z autopsji, jednak wiem, że “kiedy się cze­goś prag­nie, wte­dy cały wszechświat sprzy­sięga się, byśmy mog­li spełnić nasze marzenie”. Powodzenia !!!

Pozostaw komentarz

Trzeba się zalogować, aby dodawać komentarze.

Podobne tematy

Paleo jadłospis 12-07-2014 moja dieta

Pospałam sobie 🙂 SOBOTA, wolny dzień, pierwszy dzień wakacji. MÓJ DZIEŃ. Miało być śniadanie, sprzątanie i jazda na rowerze, a po południu miłe spotkanie w rodzinnym gronie z okazji urodzin Krisa i brata (urodzili się…

WIĘCEJ >

Paleo jadłospis 20-11-2014 w domu

Jadłospis poszpitalny, zupa z brokuła i brukselki, walka z katarem i zmasakrowanym nosem, 14g witaminy C, sok z Asai, sok z suszonych śliwek, tak sobie radzi Ajwen z przeziębieniem po operacji nosa

WIĘCEJ >

Paleo jadłospis 23-07-2014 urlopowo Alpy

Noc była ciężka, miałam jakieś takie wrażenie, że źle spałam. Wszystko mnie bolało po wczorajszych zjazdach i “glebach”. Zakwasy największe mam w dłoniach, przedramionach i między żebrami. To między żebrami to akurat od ciężko-dyszenia na…

WIĘCEJ >

Paleo jadłospis 9-07-2014

Środa, dwa dni do urlopu… to już prawie tuż tuż, a jakże wydaje się odległe. Środa to dzień 13h pracy. Pacjenci od 8:00 do 20:00 lub dłużej. Dzisiaj było nieco luźniej bo wakacje i niektórzy…

WIĘCEJ >

Super promocja na kurs dietetyka! 10% z kodem #lubieplacki !

X